reklama
reklama

Marzanna Leszczyńska: w Zosinie zostałam Maszą

Opublikowano:
Autor:

Marzanna Leszczyńska: w Zosinie zostałam Maszą - Zdjęcie główne
reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Kobiecym OkiemMieszka w Ząbkowicach, ale w Dzierżoniowie prowadzi biznes - restaurację Sensei Sushi i kawiarenkę Caffee. Marzanna Leszczyńska opowiedziała nam o tym, jak zaczęła pomagać wojennym uchodźcom, co czuła, gdy widziała uciekające matki z dziećmi. Opowiedziała też o tym jak pojechała do bombardowanego Kijowa i jak w Zosinie została Maszą, która dobrocią serca próbowała pokonać putinowskie zło.
reklama

Co poczułaś kiedy dowiedziałaś się, że wybuchła wojna na Ukrainie?

Pierwszym uczuciem, jakie mnie ogarnęło był strach, który pogłębiał się z minuty na minutę przez niepewność, czy wojna zatrzyma się tylko na granicy. Przez to, że jestem osobą bardzo wrażliwą, ale również zadaniową to takie bezczynne siedzenie i śledzenie wydarzeń mnie przerastało. Najpierw stworzyłam na Facebooku stronę "Ząbkowice Śląskie pomagają Ukrainie", a w restauracji dochód z jednego dnia przeznaczyłam na wsparcie uchodźców uciekających do miasta Dzierżoniów. Potem wydarzenia potoczyły się lawinowo. Rano zadzwoniła przyjaciółka Bernadetta, że zaraz będzie u niej rodzina, która nic nie ma i dosłownie z jedną reklamówką uciekła, a za trzy tygodnie jedna z kobiet ma termin porodu. 

reklama

Ekspresowo zrobiłyśmy w mojej kawiarence Caffee akcję zbiórki rzeczy dla dzieci. Odzew był ogromny. Mieszkańcy nie zawiedli. Moje przyjaciółki Benita, Iza, Bernadetta, Marzena z córeczkami pomogły popakować i rozdysponować wszystkie dary. Oprócz Ukrainek, które bardzo skromne i skrępowane wybrały sobie zaledwie kilka rzeczy bo stwierdziły, że może innym też się coś przyda obdarowałyśmy wszystkich potrzebujących, którzy do nas się zgłosili, a resztę przewiozły do Szlachetnej Paczki do Piotra w Tarnawie.

 

reklama

Kiedy zdecydowałaś, że pojedziesz na granicę z Ukrainą, aby pomagać tam na miejscu?

Akcja pomocy na miejscu zakończyła się sukcesem i zaczęli się zgłaszać znajomi z propozycjami różnego rodzaju pomocy. Na granicach zaczął się dramat ludzi już masowo uciekających z terenów wojny. W nocy dostałam od Eweliny z Anglii informację, że na granicy w Zosinie w kolejce umierają dzieci. Szybko zweryfikowałam wiadomości i podjęlam decyzję, że jedziemy ratować dzieci. Siostra była w gotowości do działania i miała przyczepę campingową. Krzysztof z Leszczynówki był gotowy, aby jechać na granicę po ludzi, więc upewniłam się, czy mógłby zaciągnąć nam camping i w trzy dni zorganizowałyśmy wszystko. Pieniądze ze zbiórki z restauracji przeznaczyłam na zakup produktów spożywczych, leków, produktów chemicznych, pielęgnacyjnych dla dzieci, koców, śpiworów, butelek, smoczków, maskotek. Ze Stowarzyszenia Tratwa zdobyłyśmy legitymacje i dodatkowe produkty. Przyczepa oklejona sercami w barwach flagi polskiej i ukraińskiej z informacją o humanitarnej pomocy dla dzieci była gotowa, wyruszyliśmy w podróż trwającą 10 godzin. Stwierdziłyśmy, że staniemy przy samej kolejce, żeby dzieci i kobiety, które stoją dzień i noc w mrozie po 4 dni mogły wejść do naszej przyczepy, ogrzać się, przebrać dzieci, napić się gorącej herbaty, czy zupy. Spędziłyśmy razem z siostrą w Zosinie 5 dni, potem zostałam sama. Okazało się, że przez granicę z przyczepą nie puszczą nas, ale zbieg okoliczności sprawił, że musiałyśmy ogarnąć tam kuchnię. To była intensywna praca. Bez wody, bez światła, w nocy przy niskich temperaturach gotowałyśmy, aby gorącą zupą nakarmić uciekających, wystraszonych i wyczerpanych ludzi. To był horror. Było coraz ciemniej i coraz zimniej, a tych ludzi ciągle przybywało. Matki z dziećmi, babcie, psy, koty. Nie mogłyśmy ze zmęczenia i przerażenia oraz niewyobrażalnego smutku zasnąć. Obok naszej przyczepy cały czas przechodziły rodziny z Ukrainy. Słyszałyśmy ciągle dzieci. Nie dało się nie płakać. Kuchnia i "restauracja" działały 24 godziny na dobę. Mieszkańcy i ludzie z całej Europy przywozili nam towar do kuchni. Każdy czym mógł to chciał się podzielić, wzruszyła mnie para staruszków, która przyniosła reklamówkę z herbatą, czekoladą, cukrem i szczelnie opakowanym celownikiem do karabinu. W pewnym momencie zajęłam się organizacją porządku. Wszędzie leżały śmieci, poprosiłam o zorganizowanie worków, o grabki. Chodziło o to, aby ci ludzie poczuli się godnie, choć ta godność  już została im odebrana.

reklama

 

Jak zachowywali się obywatele Ukrainy, którzy przekraczali granicę?

Ciągle przychodziły kobiety z dziećmi, starsze osoby, zwierzęta, którym udało się uciec. Ludzie szli z jedną reklamówką, albo walizeczką, jeśli udało im się zabrać odrobinę więcej. Pamiętam babcię, która szła w klapkach. Inna z kolei o kulach, do których przywiązane miała reklamówki. Przychodziły też panie w białych futrach do ziemi z pieskami na rękach, a z drugiej strony osoby niepełnosprawne na wózkach. Wiele z tych osób utkwiło w mojej pamięci. Przypominam sobie na przykład, jak przyszła do naszej kuchni dziewczyna, aby nam podziękować, namówiliśmy ją jeszcze przed odjazdem na kawę i kiedy ją sobie mieszała, schyliła głowę, a do kubka kapały jej łzy. Pamiętam Pana, który przyniósł mi żółte tulipany z niebieskimi kokardkami i składając życzenia z okazji Dnia Kobiet leciały mu łzy. Pamietam babcię, która trzęsła się z zimna, posadziłam ją przy grzejniku, okryłam kocem, założyłam ciepłe skarpety i ona tak mocno mnie przytulała i dziękowała, pamiętam Panią, która miała przemarznięte i popękane z zimna ręce, wysmarowałam tłustym kremem założyłam rękawiczki dziecięce bo innych nie było i razem płakałyśmy bo nie mogłyśmy wydusić z siebie żadnego słowa. Starałam się wszystkich nakarmić i pocieszyć, przytulałam i mówiłam mocno w to wierząc, że wszystko będzie dobrze, że wojna skończy się i jeszcze w tym roku we Lwowie, który kocham napijemy się kawy, że wszystko można odbudować i raz usłyszałam od jednej Pani, że może i miasta odbuduje się, ale ludzi już nie. Te osoby wyglądały, jakby były w amoku. To co się tam działo jest nie do opisania. To, że można doprowadzić ludzi do takiego stanu. 

reklama

 

W Zosinie zostałaś Maszą?

Byłam tam długo, a osoby które przychodziły już mnie kojarzyły. Każdy z wolontariuszy miał kamizelkę i aby było łatwiej w komunikacji napisaliśmy swoje imiona. Wolontariusze byli z całego świata z Nowego Jorku, Brazylii, Niemiec, Holandii, Ukrainy również. Moje nie należy do najłatwiejszych, więc zaproponowano mi, aby dopisać Masza i tak, też zrobiłam. Warunki były typowo polowe i było strasznie zimno nie było tam mowy o przebieraniu się, praktycznie codziennie chodziłam w tych samych rzeczach narciarskich, tak aby było ciepło i wygodnie.

 

Kiedy zdecydowałaś się wyjechać do Kijowa?

Był moment kiedy przyszedł do kuchni chłopak, który wrócił z Czernihowa, który był totalnie bombardowany i mówił, że za chwilę jedzie do Kijowa tam i z powrotem po ludzi. Sam. Nagle stwierdziłam, że pojadę z nim. Miałam pół godziny, żeby się przygotować. Powydawałam jedzenie, które było do wydania. Maciej, wrócił tylko, aby upewnić się, czy na pewno wiem na co się decyduję i za parę minut byłam gotowa. Wzięłam mały plecak, który musiałam mieć pod pod ręką, gdyby trzeba było uciekać. Z kuchni zabrałam wszystko co nadawało się na drogę i poprosiłam, aby dziewczyny spakowały mi produkty dla dzieci, bo wiedziałam, że jedziemy do domu dziecka. Zabrałam też kanapki i  konserwy. Wszyscy żegnali się ze mną. To był impuls. Nie było czasu na analizę i zadawanie sobie pytań "co robię?". Pomyślałam, że w dwóch kierowców zrobimy tą trasę w jeden dzień. Zaraz wrócimy. Kiedy dojechaliśmy do granicy ukraińskiej zobaczyłam tłumy matek z dziećmi, starych ludzi.Uciekające, okryte kocami. Noc, śnieg. Wtedy po raz pierwszy i ostatni zapytałam Macieja, czy to jest na pewno dobry pomysł? Uspokoił mnie. Powiedział, że ma wyznaczoną i obmyśloną trasę. We Lwowie musieliśmy zostawić rzeczy dla żołnierzy, stamtąd mieliśmy wracać do Kijowa, zatrzymując się jeszcze po drodze w domu dziecka. Maciej wytłumaczył mi, jak mam się zachowywać. Przy punktach granicznych nie mogliśmy niczego trzymać w rękach. Żadnego telefonu, a ręce do góry albo przed siebie. W środku zapalić światło i na awaryjnych powoli podjeżdżać. Niektórzy podejrzanie na nas patrzyli. Byłam jeszcze w spodniach narciarskich w różową kratkę, na głowie miałam różową czapkę, różowe paznokcie, bo przecież nikt z nas nie wiedział, że wybuchnie wojna. Jechaliśmy 180 km na około, dziurami. Auto nie było oklejone, żeby nie było łatwym celem. GPS źle nas poprowadził. Maciej zadzwonił do Saszy- dyrektora domu dziecka. Po wielu trudach dojechaliśmy do celu.Spaliśmy w garażu, bo dom był pełen rodzin, które uciekły. Myjąc zęby, usłyszałam głuchy dźwięk, jakby ktoś z daleka uderzył metalową bramą. Rano dowiedzieliśmy się, że w nocy był ostrzał pobliskiego lotniska wojskowego. Wtedy kiedy przyjechaliśmy. Mieliśmy ogromne szczęście. Jak tam było? Ludzie chodzili po mieście, auta jeździły. Po drodze mijaliśmy znaki drogowe z przekreślonym Putinem. Dotarliśmy do domu dziecka, zostawiliśmy leki, nakarmili nas. Im bliżej byliśmy Kijowa, tym bardziej było pusto. Nikt nie poruszał się drogą. Kiedy byliśmy już blisko Kijowa i chcieliśmy przepakować auto, aby pasażerowie tylko szybko wskoczyli i można było z powrotem uciekać to nagle zgasły wszystkie światła w domach i na ulicach. Zaczęła się godzina policyjna. Przy punkcie kontrolnym w drodze do stolicy Ukrainy żołnierze zapytali dokąd jedziemy? Odpowiedzieliśmy, że do Kijowa, że mamy tam do odebrania ludzi. Że mamy jedzenie, które chcemy zostawić. Byli w szoku. Nie pozwolili nam jechać. Powiedzieli, że jest godzina policyjna, że trwa tam ostrzał. Zaproponowali, abyśmy zostali u nich i przenocowali na kwaterze, a rano możemy ruszyć. Oni uzbrojeni po zęby, a my z jedzeniem w bagażniku. Ja w różowej czapce. Jedziemy do bombardowanego Kijowa.

 

Jak wyglądała ta noc?

To był duży 4-piętrowy budynek. To była baza wojskowa, prowizoryczny szpital, parę łóżek, regał z lekami, zrobiony na szybko. Zaprosili nas na kolację i ugościli najlepiej jak potrafili. Rozmawialiśmy. Padały pytania kiedy koniec wojny, ale nikt nie znał odpowiedzi. Jeden z nich to inżynier, który budował samoloty. Drugi to muzyk, który odwołał trasę koncertową. Trzeci to reprezentant kraju szczypiornistów. Łzy mi leciały. Przecież to ludzie, którzy realizowali swoje plany, a teraz siedzą z karabinami i nie wiedza co będzie dalej. Nie wiedzą, czy przeżyją. Były tam też kucharki, które zapytałam, czy chcą z nami jechać do Polski? Odpowiedziały, że nigdzie nie pojadą i że nawet, gdyby przyszło im walczyć  z garnkami, które mają, to zrobią to. Wszyscy byli zmotywowani. Mówili, że są w stanie obronić swoją ojczyznę i nie pozwolą, żeby ktoś inny przejął ich ziemie. Po kolacji poszliśmy spać. W oknach były worki z piaskiem, a na parapecie sloik z tupipanami. W nocy było słychać, jak biegają po budynku. Było słychać stukanie. Nagle weszła starsza Pani, która poprosiła ze łzami w oczach o leki. Zadzwoniłam do Ilony poznanej w Zosinie. Załatwiła. Kiedy poinformowałam Panią, że wszystko już wyjeżdza do niej rozpłakała się. Poszliśmy na wspólne śniadanie, które dla nas przygotowali. Zapytałam żołnierza, czy wszystko było dobrze w nocy? On zrobił wielkie oczy i powiedział, że nie, że właśnie w nocy nas ostrzelali. Ostrzelali nasz punkt. Pokazali nam zdjęcia, które dostali z drona. Widzieliśmy, co zostało zniszczone. Zapadła cisza. Po śniadaniu wyjechaliśmy. Jechaliśmy za żołnierzami, żeby już na kolejnych punktach nas nie zatrzymywano. Wszędzie po drodze były barykady, puste stacje benzynowe, a przed Kijowem ogromny korek. Czas wydłużał się, czekający na nas ludzie ciągle wystraszeni i już lekko zrezygnowani dzwonili bo przecież już drugi dzień jechaliśmy po nich. Panie czekały, psa odebraliśmy. Zostawiliśmy pod blokiem jedzenie, za które ludzie nam bardzo dziękowali. Płakali. Nagle usłyszeliśmy głuchy odgłos bomby, gdzieś z daleka. Jak w przyśpieszonym tempie wskoczyliśmy do auta i już przy wyciu syren wyjeżdżaliśmy z Kijowa. Przykryłam psa, żeby było mu cieplej i żeby nie słyszał hałasu i w bagażniku na podłodze zwinięta koło niego w kulkę zasnęłam. Na punktach kontrolnych, jak słyszeli, że z Kijowa i z psem w bagażniku, to od razu nas przepuszczali.

Wróciliśmy bezpiecznie. Byłam tak bardzo zmęczona, nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Poczułam to dopiero po powrocie, bo w trakcie nie myślałam o tym. Po prostu działałam. Podziękowania i łzy od osób, które wywieźliśmy z Kijowa były najpiękniejszą rekompensatą za strach i zmęczenie.To nie powinno się nigdy wydarzyć. To całe zło, ten strach, to cierpienie wróciło. Historia zatoczyła koło, ale to nie jest czas na zadawanie pytań o wydarzenia z przeszłości o Wołyń, to jest czas, gdzie trzeba sobie zadać pytanie kim dzisiaj jestem i jak jestem w stanie pomóc ludziom uciekającym przed wojną? To my dzisiaj piszemy nową historię i niech to będzie historia odwagi, miłości, godności i szacunku do drugiego człowieka. Niech kolejne pokolenia będą dumne z tego co my DZISIAJ robimy.

 

Kliknij TUTAJ i przeczytaj całe wydanie Kobiecym Okiem

reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama