„Fuga” to film, do którego napisała Pani scenariusz i zagrała w nim główną rolę. Od 7 grudnia możemy oglądać go na ekranach. To historia kobiety, która nie pamięta swojej przeszłości. A Pani, czy często powraca do swoich rodzinnych Ołdrzychowic Kłodzkich?
Kiedy tylko jestem u rodziców w Kłodzku, odwiedzam też Ołdrzychowice. I zawsze, mijając już pierwsze budynki, mam wrażenie jakbym znalazła się w jakimś innym wymiarze, innej czasoprzestrzeni. To ten magiczny filtr, który na nasze emocje nakłada pamięć o dzieciństwie. A ten okres dla każdego jest chyba najważniejszy, bo on nas kształtuje na całe życie. Jestem szczęściarą. Moje dzieciństwo i wczesna młodość wydarzyły się w niezwykłym miejscu. Mówię nie tylko o Ołdrzychowicach ale też o Kłodzku, gdzie chodziłam do szkoły muzycznej i do liceum Bolesława Chrobrego. Teraz przyjeżdża tu coraz więcej filmowców, i nie dziwię im się – to niezwykle malownicze, inspirujące tereny.
Już w dzieciństwie odkryła Pani w sobie pasję do aktorstwa?
Jako dziecko miałam różne pomysły na siebie. Na początku chciałam być baletnicą. Wierciłam rodzicom dziurę w brzuchu. Zawieźli mnie na konsultacje do szkoły baletowej w Poznaniu. Pani powiedziała, że wprawdzie jestem już trochę za stara, żeby zaczynać (miałam 7 lat), ale mimo to namawia bym spróbowała, bo mam wspaniałe warunki – jestem elastyczna, bardzo proporcjonalna i mam poczucie rytmu. Jednak był jeden warunek - musiałabym zostać w Poznaniu w internacie. To przerosło możliwości emocjonalne moich rodziców. Byłam małym dzieckiem, nie chcieli mnie zostawiać w obcym mieście samą w internacie. Doskonale ich rozumiem i choć wtedy rozpaczałam, teraz jestem im za tę decyzję wdzięczna. Zawsze byłam też miłośniczką zwierząt. Otaczała mnie przyroda, obok było gospodarstwo mojej sąsiadki pani Bednarskiej. Często tam przebywałam. Obserwowałam zwierzęta w stajni, ale też fascynowała mnie dzika przyroda okolicznych lasów i łąk. Miałam nawet własne zwierzaki, które z różnym skutkiem próbowałam ratować z opresji. Na przykład zająca, którego taty pacjentowi przyniósł do domu kot, miałam ślepą kurkę, różne ptaszki, które wypadły z gniazd, hodowałam żaby, traszki, miałam nawet jastrzębia. I bardzo chciałam być w przyszłości panią Puchalską. Oglądałam w telewizji cykl programów przyrodniczych Włodzimierza Puchalskiego i byłam przekonana, że Puchalski to zawód. Na pytanie „kim Gabrysiu chciałabyś być jak dorośniesz?” odpowiadałam „Panią Puchalską – będę kręcić filmy przyrodnicze”.
Pamięta Pani, co spowodowało, że chciała Pani zostać aktorką? Ten moment, gdy to się stało?
Miałam chyba 12 lat. Nie przypominam sobie jakiegoś spektakularnego wydarzenia. Aktorzy często mają we wspomnieniach jakieś jedno zdarzenie, które nakierowało ich na tę drogę – film, który zobaczyli, spektakl, czy aktora w jakiejś zachwycającej roli. U mnie to marzenie się po prostu pojawiło. I już zostało. Byłam bardzo uparta i konsekwentna w dążeniu do jego spełnienia. Wprawdzie w Liceum im. Bolesława Chrobrego w Kłodzku byłam w klasie o profilu biologiczno-chemicznym, chyba tylko dlatego, że ten sam profil kończyła wcześniej moja siostra. Ale przedmioty ścisłe tak naprawdę nigdy mnie nie interesowały. Chemia była dla mnie abstrakcją, a uczenie się jej, koszmarem. Do tej pory z chemii pamiętam jedynie, że H²O to woda, a o2 to tlen.
W liceum zatem miała już Pani pewność własnej drogi?
W liceum byłam już weteranką tej pewności (śmiech). Miałam szczęście, bo w tym czasie do Kłodzka przyjechał Marian Półtoranos, który założył studium aktorskie KOK-u przy Kłodzkim Ośrodku Kultury i stworzył Zderzenia, jeden z najgłośniejszych festiwali teatralnych w Polsce. Do Kłodzka przyjeżdżali najważniejsi krytycy, po spektaklach toczyły się dyskusje do białego rana, kłótnie i spory na temat oglądanych sztuk. To były niesamowity czas. Marian spadł mi trochę z nieba. Dwa razy nie dostałam się do szkoły w Krakowie. Przez te dwa lata cały czas się jednak aktorsko rozwijałam, ponieważ wspólnie z Marianem robiliśmy monodramy. Jeździliśmy z nimi na różne konkursy, które prawie zawsze wygrywaliśmy. Nazywano nas Mafią Półtoranosa. W tej grupie byli między innymi Wacek Tracz, Marek Mazurkiewicz i Marlena Solska. Ja zrobiłam monodram „Lalki, moje ciche siostry”, za który otrzymałam główną nagrodę w Zgorzelcu. Byłam z tym monodramem zapraszana na profesjonalne przeglądy. Następny mój monodram to „Pani dobra” wg Thomasa Bernharda. Odrzucano mnie na egzaminach, bo wyglądałam jak dziecko i miałam słabiutki głos, a jednocześnie dostawałam najważniejsze nagrody na przeglądach amatorskich. Po dwóch latach dostałam się wreszcie do Szkoły Filmowej w Łodzi. Choć nie bez problemów, bo tam z kolei mówiono, że jestem już ukształtowaną aktorką i właściwie nie wiedzą, czego mieliby mnie jeszcze nauczyć. Ale od trzeciego roku studiów grałam już w teatrze, dostałam tytułową rolę w musicalu Ania z Zielonego Wzgórza w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Przeszłam na indywidualny tok studiów. Praktyczne egzaminy zaliczałam rolami teatralnymi, a do szkoły przychodziłam tylko na egzaminy teoretyczne. Weszłam do zespołu Teatru Powszechnego, później teatru im. St. Jaracza, występowałam w Teatrze Telewizji.
W Łodzi poznałam wielu wspaniałych reżyserów, Mariusza Grzegorzka, Barbarę Sass, Walerego Fokina. Zagrałam mnóstwo ciekawych ról, bardzo się tam rozwinęłam.
Jest Pani aktorką teatralną i filmową. W czym się Pani łatwiej odnajduje?
Nie wartościuję. Kocham i kino i teatr. Tak naprawdę wszystko zależy od materiału, z którym mam się zmierzyć, bo i w filmie i w teatrze zdarzają się lepsze i gorsze scenariusze. Kiedy byłam tuż po szkole, nie chciałam grać w filmie. Nie walczyłam o to, nie byłam w żadnej agencji. Myślałam tylko o teatrze. Wydawał mi się jedynym miejscem, gdzie mając 3 miesiące prób, można stworzyć prawdziwą, pełnokrwistą postać. Natomiast film, przed którym mamy może dwa spotkania z reżyserem a później gramy niechronologicznie, najpierw sceny, w których bohaterka umiera, a potem te, w których dopiero dowiaduje się, że jest chora... Wydawało mi się, że jest w tym jakieś oszustwo. A później zagrałam główną rolę w „Królowej aniołów” Mariusza Grzegorzka....i zakochałam się w filmie. Po przeprowadzce z Łodzi do Warszawy, zaczęłam grać w filmach i serialach coraz częściej. Lubię artystyczny płodozmian. Właśnie miałam premierę w Teatrze Narodowym gdzie zagrałam Felicję w „Jak być kochaną” w reż. Leny Frankiewicz. Trzy miesiące spędziłam w teatrze. To trudna, ale niezwykle satysfakcjonująca praca. I znowu czuję tęsknotę za planem filmowym.
Ostatnio jest o Pani wyjątkowo głośno? Trzy nominacje do najważniejszej polskiej nagrody filmowej Orły...
Samą mnie to lekko zszokowało, ale oczywiście przede wszystkim bardzo ucieszyło. Mam teraz zawodowo bardzo intensywny czas. Promocja dwóch filmów: „7 uczuć” Marka Koterskiego i „Fugi” w reż. Agnieszki Smoczyńskiej, do której też napisałam scenariusz. Zdjęcia do sześcioodcinkowego serialu „Szóstka”, który będzie niedługo emitowany w TVN, zajęcia ze studentami w łódzkiej Filmówce, spektakle, próby i premiera w Teatrze Narodowym... Rzeczywiście, jak Pani mówi, ostatnio wokół mojej osoby zrobił się trochę szum. To wynik sukcesu dwóch filmów, w których zagrałam. Dziennikarze pytają mnie „Gdzie pani do tej pory była?” a ja nie mam poczucia, że teraz dopiero gram więcej czy lepiej. Od początku mojej zawodowej drogi grałam bardzo dużo, ale uważnie dobierałam role i często odrzucałam te, które szybko i łatwo uczyniłyby ze mnie tzw. gwiazdę. Nie o to mi chodzi w tym zawodzie. To, że teraz się moją osobą szczególnie zainteresowano jest oczywiście miłe ale na pewno już mi nie przewróci w głowie.
Jakie role wyjątkowo utkwiły Pani w pamięci?
Tak jak mówiłam, mocno je weryfikuję. Nie biorę wszystkiego. Te rzeczy na które się decyduję, z jakiegoś powodu chcę zagrać. Wiem, że pozwolą mi się rozwinąć i zbudować coś nowego, zahaczyć o nowe emocje. Na pewno zawsze będę z sentymentem wspominała wszystkie monodramy, które robiłam z Marianem Półtoranosem, czy swój debiut w „Ani z Zielonego Wzgórza”. To była moja pierwsza rola na profesjonalnej scenie. Miło wspominam również wszystkie moje pierwsze komediowe role, które uwielbiałam grać. Później spotkałam Mariusza Grzegorzka, który odkrył we mnie dramatyczny potencjał. Zagrałam u niego gościnnie w Teatrze im. St. Jaracza w „Agnes od Boga”. W Kłodzku na Zderzeniach dostałam za tę rolę nagrodę. I związałam się już na stałe z tym teatrem. Pierwsze zetknięcie z filmem to „Królowa Aniołów”. Ważna też dla mnie była Labinota w „Na swoje podobieństwo” Grega Zglińskiego. To była belgijsko-szwajcarska produkcja, premiera miała miejsce na Festiwalu filmowym w Wenecji, w głównym konkursie, gdzie film dostał dwie nagrody. Bardzo trudna rola - Kosowianki, która uciekła przed piekłem bałkańskiej wojny do Szwajcarii. Przygotowania były dla mnie wyjątkowo bolesnym przeżyciem. Musiałam obciążyć się pamięcią wojny, aby móc to zagrać. Produkcja kręcona była w Szwajcarii, uczyłam się specjalnie do tej roli języka francuskiego. Później był następny film Grega Zglińskiego, „Wymyk”. Dostałam za niego nagrodę na Festiwalu w Gdyni. Oczywiście z filmowych projektów, w tym momencie najbliższe i najważniejsze są dla mnie te dwa ostatnie. „7 Uczuć” Marka Koterskiego i „Fuga”. „Fuga” to moje filmowe dziecko. Nie tylko zagrałam w nim ale jestem też autorką scenariusza. Pracowałam nad tym projektem 13 lat. W 2005 roku zobaczyłam w programie „Ktokolwiek widział ktokolwiek wie”, kobietę która cierpiała na fugę dysocjacyjną i ona stała się dla mnie inspiracją. To była dla mnie długa, ważna, zawodowa ale też prywatna podróż. Jestem teraz inną kobietą niż wtedy, kiedy zaczynałam ten projekt.
A „Moje córki krowy”?
To był bardzo kameralny film, którego sukces zaskoczył samych twórców. Zaczęłam być po nim bardziej rozpoznawalna. Jeśli ludzie rozpoznają mnie na ulicy, to najczęściej krzyczą: „O - Moje córki krowy!” albo „Londyńczycy!”.
Marian Półtoranos zaraził mnie miłością do tragikomedii, bardzo lubię tę formę, gdzie możemy na początku widza rozśmieszyć, po to by się otworzył, i wtedy to, co ma boleć, boli naprawdę mocno. Dlatego bardzo cenię sobie rolę u Marka Koterskiego, gdzie mogłam być tragikomicznym dzieckiem.
Czy postać Weronki Porankowskiej z filmu „7 uczuć” przypomina Panią z dzieciństwa?
Nie byłam kujonką, choć tata wymagał, abyśmy się dobrze się uczyły. Ale moja postać, jak i inne, były bardzo dobrze napisane. Dialogi u Marka są jak partytura. Marek daje gotowy tekst i gotowe rozwiązania ale daje też mnóstwo przestrzeni dla osobowości aktora. Dlatego tak ważna jest dla niego obsada. Pewien reżyser powiedział kiedyś o mnie, że jestem mieszanką konkretu i szaleństwa. I te moje skrajności chyba Markowi pasowały do Weronki.
A czy jest jakaś rola, którą chciałaby Pani zagrać?
Mam to szczęście, że dostaję bardzo różne, ciekawe i wielowymiarowe role. Nie ma jakiejś konkretnej, o której bym marzyła. Kiedyś jako studentka marzyłam, aby zagrać Lady Makbet. Mój dziekan pan Jan Makulski powiedział mi wtedy „Ty to zawsze będziesz grała Ofelie i Julie”. Włączyły mi się wtedy bunt i przekora. Na trzecim roku podczas egzaminu robiliśmy sceny z Szekspira, namówiliśmy się całym rokiem i poprosiliśmy panią profesor Eugenię Herman, żebyśmy mogli obsadzić się wbrew warunkom. Zgodziła się. Zagrałam oczywiście Lady Makbet, mój kolega, typ misia przy kości wybrał sobie Hamleta, koleżanka, która miała 180 cm i ostre rysy zagrała Julię itd. Po tym egzaminie Pan Machulski przyszedł za kulisy, pogratulował mi i powiedział, że wszystko odwołuje. To było moje aktorskie zwycięstwo. Pokazałam, że nie trzeba wyglądać jak potwór, aby go w sobie obudzić.
Czuje się pani spełnioną aktorką?
Tak, ale to zawsze jest spełnienie z nutką zdrowego niedosytu. I ten niedosyt bardzo sobie cenię. Dzięki niemu mam ciągle chrapkę na aktorstwo, na role, w których będę mogła znów coś nowego w sobie odnaleźć. I to jest w tym zawodzie najpiękniejsze.
Czego można Pani życzyć jako aktorce?
Mam dużo marzeń, pomysłów, swoich własnych projektów - chciałabym stanąć za kamerą, chciałabym napisać książkę. Wiem z własnego doświadczenia, że marzenia są od tego, aby je spełniać. Tylko nie możemy bać się o nie walczyć. Więc proszę mi życzyć, żebym nigdy nie przestała w nie wierzyć, żebym nie straciła pasji, którą w sobie mam, i żebym nigdy nie przestała patrzeć na ten świat oczami dziecka, które ciągle się dziwi i ciągle coś odkrywa. To jest dla mnie najważniejsze - nie tylko jako aktorki ale po prostu - człowieka.