Jak to się stało, że pojechałaś na granicę pomagać w punkcie medycznym?
Gdy tylko wszystko się zaczęło, zaczęłam mieć kłopoty ze snem. Myślałam o tym, co mogę zrobić, żeby pomóc. Wtedy na Facebooku zobaczyłam zupełnie obcą osobę piszącą, że jedzie na granice zobaczyć, czy można jakoś pomóc.
Pamiętam: to była sobota rano, gdy postanowiłam, że nie zaznam snu, dopóki nie pojadę tam sama. Tak na prawdę z dwóch powodów. Po pierwsze, żeby zrobić cokolwiek, nie stać bezczynnie i po prostu pomóc. Po drugie, żeby na własne oczy zobaczyć, co tam się dzieje, ponieważ zapanował ogromny chaos informacyjny i już dziś po trzech wyjazdach na różne przejścia i pracy tam wiem, że dużo informacji to fejknewsy specjalnie podkręcające strach i mające na celu sztuczne podkręcanie atmosfery.
Odezwałam się wtedy do siostry i przyjaciółki, bo wiedziałam, że one mnie poprą i pojadą ze mną. Wszystko w tajemnicy przed mamą na początku, żeby się nie martwiła. Wtedy powstał pierwszy wyjazd w dwa busy, czworo kierowców. W dwa dni zebraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i leki, które udało się nam przekazać w okolicach Zosina osobom, które kilka godzin później zawiozły to do szpitala we Lwowie.
Po powrocie ledwo żywa ze zmęczenia wiedziałam, że to dopiero początek mojej działalności. Potem kolejna spontaniczna akcja z przyjaciółką Magdaleną Kurczyną-Głuszczak. Poproszono o transport leków, kroplówek i innego wyposażenia medycznego do Hrubieszowa. Z ładunkiem wartym 20 tysięcy złotych jechałyśmy już dwa dni po pierwszym wyjeździe.
Wracając z Hrubieszowa zobaczyłam ogłoszenie w internecie, że zespół ratowników medycznych potrzebuje transportu i chętnych do pomocy do pracy w punkcie medycznym przy punkcie recepcyjnym w Przemyślu. Nie wahałam się ani chwili i napisałam do nich. Zespół trójki medyków z WieDZA112 oraz strażak razem ze mną przez dwie doby pracowaliśmy wspólnie każdy przy swoich zadaniach.
Długa podróż w dobrym towarzystwie chyba minęła szybko?
Oczywiście, że milo i wesoło, choć i w chwilach zadumy, i rozważaniach, co tam zastaniemy. Auto pełne medyków i strażaków to ciekawa kombinacja, ale i bardzo pożądana w razie wypadku...
W drodze powrotnej po dwóch dniach pracy i małej ilości snu na autostradzie między Brzeskiem a Tarnowem doszło do wypadku z wieloma poszkodowanymi, wśród których była kobieta w ciąży i dzieci. Wszyscy uciekali z Ukrainy przed wojną. Nadjechaliśmy na miejsce zdarzenia tuż po kolizji. Nie patrząc na zmęczenie ruszyliśmy do pracy. Przez ponad godzinę zabezpieczaliśmy miejsce zdarzenia, a medycy udzielali pierwszej pomocy do przyjazdu służb lokalnych. Nigdy nie wiadomo co nas czeka...
Jakie mieliście zadania na miejscu?
Ratownicy medyczni mieli dyżury w medycznym kontenerze ufundowanym przez fundację Ronalda McDonalda. Tam udzielali pomocy wszystkim potrzebującym. Najczęściej Łukasz, Ela i Piotr podawali po prostu delikatne leki uspokajające i łagodzące dolegliwości gastryczne czy związane z przeziębieniami. Mieli jednak kilka poważniejszych przypadków z osobami wycieńczonymi, przewlekle chorymi czy nawet rodzącą przedwcześnie kobietą.
Ja i kolega Wojtek poszliśmy pomagać jako wolontariusze na punkt recepcyjny. To tam trafiają trzy-cztery tysiące osób dziennie z granicy. Głodni, zmęczeni, rejestrują się, a następnie czekają, odpoczywają, są nakarmieni i rozwożeni dalej. Wszystko wspaniale zorganizowane przez prezydenta miasta Przemyśl.
Pracy w takim punkcie jest tak dużo, że nie sposób tego opisać. Poza podstawowymi zadaniami, jak ścielenie łóżek, sprzątanie czy karmienie tych ludzi, dochodzi choćby praca, która my wykonywaliśmy, czyli informowanie, wpuszczanie na teren i koordynowanie pracy innych wolontariuszy. Są chwile, że przychodzi grupa uczniów i pomaga, a są chwile, że wolontariuszy jest raptem kilkunastu na trzy tysiące uchodźców i wtedy pracowaliśmy na ogromnym obrotach.
Nauczyłaś się ukraińskiego podczas tych dwóch dni?
Da! Postawiono mnie na głównym wejściu, gdzie przechodzi każdy zarejestrowany uchodźca. Pierwsza linia, na której padało tysiące pytań i trzeba było tym osobom cokolwiek odpowiedzieć, gdzie jeść, gdzie śpią, która sala, jeśli chcą jechać w danym kierunku...
Podczas pierwszych dwóch do trzech godzin z Wojtkiem przetłumaczyliśmy podstawowe zwroty i po całym dniu całkiem fajnie władaliśmy łamanym polsko-ukraińsko-rosyjskim. Tak więc było „vsedobre”.
Po pierwszym dniu pracy na miejscu opowiadałaś o łapaniu dwóch świnek morskich. Co to za akcja?
To było rzeczywiście wesołe. Proszę sobie wyobrazić, że wybucha wojna, trzeba opuścić dom. Już! Ludzie mieli ze sobą małe plecaki, portfel dokumenty i... Swoich pupili. Na punkcie poza ludźmi była masa psów, kotów i te grubaśne cudne świnki morskie, które podczas próby nakarmienia ich po prostu dały dyla.
Wybuchł śmiech, wszyscy je ganiali, a już najbardziej pies kobiety obok. Wybuchł wesoły harmider, uciekinierzy zostali pochwyceni i o niczym innym nie mówiło się już przez cały dzień. Takie sytuacje rozładowywały napięcie, wywoływały salwy prawdziwego śmiechu. Takich sytuacji się chwytaliśmy, żeby było lżej.
Co Wam mówili Ukraińcy, którym pomagaliście?
Przez dwie doby stojąc w punkcie informowania i wpuszczania wszystkich na salę nie usłyszałam ani razu słowa narzekania, zniecierpliwienia czy złości. Nikt nie skarżył się na warunki, kolejki do toalet... na nic!!! Wszyscy powtarzali „dyakuyu” („dziękuję”). wiele razy usłyszałam „ty nash”, czyli że my Polacy jesteśmy jak bracia.
Patrząc na kobietę wyczerpaną po kilkudniowej podróży z niemowlakiem na rękach, która ledwo idzie, ale podnosi głowę patrzy mi w oczy i dziękuje... Nadal chce mi się płakać.
Dawałam powerbanki, żeby mogli zadzwonić do rodzin. Znikali z nimi, myślałam, że brali i szli dalej... Po godzinie zawsze wracali oddać. Przez dwa dni nie było żadnych kłopotów, kradzieży, zamieszania, kłótni czy niezgody w kilkutysięcznym głodnym i zmęczonym tłumie. Ci ludzie są wspaniali!
Co było dla Ciebie największym wyzwaniem?
Siedzę i myślę nad tym pytaniem i odpowiedź jest dosyć dziwna. Najtrudniejsze dla mnie było stamtąd wrócić. Zejść ze swojej zmiany wiedząc, że za chwilę całą grupą wolontariusze także wracają do domów i tych trzech koordynatorów, którzy od dwóch tygodni prawie nie śpią, zostaną kolejny raz bez pomocy do czasu aż kolejna grupa ochotników nadjedzie.
Tam nikt nie jest w pracy, tam każdy przychodzi, bo chce, a w związku z tym trudno stwierdzić, kto przyjdzie i kiedy. To było najtrudniejsze... Powiedzieć już nie obcemu, a po dwóch dniach wspólnej ciężkiej pracy po prostu kumplowi, że wracam do domu... Obiecałam, że wrócę na dłużej.
Jest coś, czego nie zapomnisz do końca życia?
Chyba wojny u sąsiadów nie da się zapomnieć... Ale jeśli mam wybrać wspomnienia, to będą one wzruszające i ciepłe. Na bramce zatrzymałam pana, Polaka. Zapytałam, czy w czymś pomóc. Powiedział, że przyszedł pomóc. Zapytałam, czy chce być wolontariuszem? Powiedział, że w sumie nie. To raz jeszcze zapytałam, co chce robić? Odpowiedział: „watę cukrową”.
Ja wiem, że to może nie takie podniosłe, jak ci dziękujący ludzie. Ale ta wata cukrowa dała tyle radości, śmiechu i zabawy setkom dzieci tam w środku tej zatłoczonej, smutnej sali. Stały z poklejonymi buziami, a dorośli się uśmiechali. Pachniało w końcu czymś innym niż zmęczeniem i strachem. Pachniało watą cukrową - pachniało „normalnością i radością”. Można by o tym mówić i mówić...
Przeczytaj również: Przedłuża się proces Marcelego C. z Ząbkowic Śląskich
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.