Jak wpadła Pani na pomysł projektu „Fajna babka”?
- Pewnego dnia, tuż po przeprowadzce do innego kraju, siedziałam w swoim nowym salonie i rozkoszowałam się jego widokiem. Byłam z siebie bardzo dumna, ale wraz z tą dumą przyszła też refleksja. Zdałam sobie bowiem sprawę z tego, że choć zaczynam nowe życie, to, poza aranżacją nowego domu, nie mam nic więcej do zrobienia. Pomyślałam sobie: „Jak to? Dlaczego nie mam nowych marzeń?” Zobaczyłam wtedy siebie siedzącą przed całe dnie telewizorem na kanapie. A przecież nie tak chciałam spędzić moje życie. Mamy tak wiele codziennych obowiązków, niełatwo jest rozwijać się, wprowadzać zmiany, usiłując po prostu „ogarnąć” naszą codzienność. Ja też tak funkcjonowałam w pewnym okresie mojego życia i nie miałam głowy do tego, aby cokolwiek w nim zmieniać. Mój plan na życie obejmował tylko czas do przeprowadzki, a codzienność była tak absorbująca, że nie było w niej już miejsca na marzenia. Wcześniej byłam największą marzycielką, jaką znałam, ale tego dnia zrozumiałam, że zajmuję się tylko tym, co potrzebne do tego, aby w miarę normalnie egzystować. To był mój tryb przetrwania. Ten dzień przyczynił się do powstania projektu „Fajna Babka” i po wielu przygotowaniach, nadszedł wreszcie czas, aby go rozpocząć!
To właśnie wtedy poszła Pani do szkoły?
- Jak już wyremontowałam nowy dom, to pomyślałam żeby pójść do szkoły coachingowej. Podczas zajęć pani zrobiła nam ćwiczenie. Mieliśmy zastanowić się nad tym, co mamy na dnie serca. Opowiadałam podczas ćwiczenia, co najbardziej kocham robić. Odkryłam, że kocham pracować z ludźmi, zwłaszcza z kobietami, które siedzą w domach, z dziećmi. Zrobiłam studia trenerskie. Zgłosiłam się do Jakuba B. Bączka, jednego z topowych mówców w Polsce, który poszukiwał kobiet-mówców, i półtora roku później wystąpiłam z nim na scenie. Tym wystąpieniem rozpoczęłam projekt Fajna Babka. Mam zespół swoich ludzi: trenerzy coachowie, przyszłego psychoterapeutę, psychologa i malarkę. Od marca zaczynamy podróż w Polskę. Najpierw będziemy w Ząbkowicach, Złotym Stoku i Kłodzku.
Czy w tym projekcie chodzi o wspieranie kobiet?
- Chciałabym pokazać kobietom, że można pokonywać swoje ograniczenia. Ja sama choruję, biorę leki. Tak się zorganizowałam, że wiem że się da. Kobiety często o siebie nie dbają. Ja stawiam na profilaktykę i wiedzę. Chciałabym kobiety inspirować, żeby zobaczyły, że się da. Nasze spotkania mają sprawić, aby kobiety uwierzyły w siebie, inspirowały się, pozwalały sobie na doświadczanie nowych rzeczy, pomagały poznawać siebie i budowały poczucie własnej wartości, budziły uśpione marzenia i dawały wsparcie. A także w praktyczny sposób świadomie pracowały nad swoim sposobem myślenia. Bo jak wiemy, wszystko zaczyna się w głowie.
Pani swoją historią, swoim życiem pokazuje, że jeśli ma się cel to można osiągnąć wszystko. Pani życie nie było łatwe.
- Urodziłam się w Ząbkowicach Śląskich. Moja mama nie miała wtedy jeszcze szesnastu lat. Mój tata, który był o kilka lat od niej starszy, poślubił ją i zamieszkali z moimi dziadkami, którzy pomagali w moim wychowaniu. Niestety, kiedy miałam niecałe trzy lata, tata popełnił samobójstwo, a mama została osiemnastoletnią wdową. Próbowała ułożyć sobie życie u boku kolejnych mężów, ale nie udało jej się to, na dodatek popadła w alkoholizm. Mój ostatni ojczym był Austriakiem – jego pochodzenie sprawiło, że byliśmy dość zamożną, jak na „tamte czasy” rodziną. Dawało to też coraz więcej okazji do imprez zakrapianych alkoholem. Mój dom był pełen przemocy, której sprawcą była moja mama. Ta przemoc eskalowała do coraz większych rozmiarów, zwłaszcza po śmierci mojego dziadka i pojawieniu się problemów z prawem. Mama spędziła krótki czas w więzieniu, po wyjściu traktowała mnie jeszcze gorzej. Wtedy też rozpadło się jej ostatnie małżeństwo. Kiedy miałam siedemnaście lat kamienica, w której mieszkaliśmy, spłonęła, a mama odeszła, zostawiając mnie tylko z babcią. Co jakiś czas wracała, aby znęcać się nad nami, do dnia, w którym została znaleziona zamordowana. Po pogrzebie przeprowadziłyśmy się z babcią do zastępczego mieszkania, bo w spalonej kamienicy nie było warunków do dalszego przebywania. Uporanie się ze śmiercią mamy zajęło mi trochę czasu. Powoli zaczynałam uczyć się cieszyć z małych rzeczy i odżywać. Mój spokój trwał jednak krótko, wkrótce zmarła moja babcia, a ja zostałam zupełnie sama. Uczyłam się wtedy w szkole średniej, utrzymując się tylko z renty po tacie. Nagłe wejście w dorosłość zaskoczyło mnie i było jeszcze trudniejsze, niż myślałam. Najtrudniejsza ze wszystkiego okazała się dla mnie samotność. Po ukończeniu szkoły średniej spakowałam plecak i wyjechałam na studia do Warszawy. Nie było mnie na nie stać, ale stwierdziłam, że mam dwie ręce, którymi mogę pracować, więc sobie poradzę. No i poradziłam sobie. Udało się, choć nie było łatwo. Najważniejsze w nowym miejscu było dla mnie to, że nikt nie znał mnie i mojej przeszłości. Chciałam być postrzegana jako ja, Agnieszka, a nie jako sierota i córka alkoholiczki. Choć często nie miałam pieniędzy na podstawowe potrzeby, nierzadko płakałam, gdy było mi źle, to miałam siebie i wiedziałam, że to jest mój największy skarb. Pracowałam nad sobą, zdobywałam nowe umiejętności, pokonywałam swoje ograniczenia i wierzyłam, że mam wpływ na swoją przyszłość.
Już w szkole średniej pomagała Pani innym?
- Gdy mieszkałam w Ząbkowicach, to byłam człowiekiem czynu. Zorganizowałam w szkole imprezę dla dzieci ze szkoły specjalnej. Okazało się, że potrafię to robić. Organizowałam również spotkania dla kobiet, pomagałam im w różnych sytuacjach. Wiem, że nie dawanie pieniędzy pozwala pomagać ludziom, ale wędka, czyli poznawanie czegoś.
W Warszawie poznała Pani swojego obecnego męża?
- Poznałam fantastycznego młodego chłopaka, który dzisiaj jest moim mężem. Oboje nie mieliśmy wiele, jedynie siebie nawzajem i głowy pełne marzeń. Po ślubie zamieszkaliśmy w małym mieszkanku na kredyt, umeblowanym tylko podstawowymi sprzętami i z łysą żarówką zwisającą z sufitu. Pracując oboje na etacie, wieczorami tworzyliśmy i rozwijaliśmy wspólnie pierwszą firmę. Po latach, ciężką pracą stworzyliśmy międzynarodową firmę AfterMarket.pl, która zajmuje się sprzedażą domen internetowych i hostingiem. Obecnie firma generuje co miesiąc milionowe przychody i ma ponad 120 tysięcy użytkowników na całym świecie.
Ma Pani dobrego męża, świetnie działającą firmę, projekt, który jest w dzisiejszych czasach strzałem w dziesiątkę, ale Pani życie nie jest idealne. Choruje Pani.
- W czasie rozwijania firmy okazało się, że jestem bardzo poważnie chora i nie będę mogła zajść w ciążę. Postanowiliśmy więc dać dom dzieciom z domu dziecka, ale nie udało się nam stworzyć rodziny. Dla nas wszystkich była to tragedia, którą przypłaciliśmy depresją. Dzisiaj nie są to już dzieci, a dorośli ludzie, ale wiele lat zajęło mi uporanie się z tą sytuacją. W moich marzeniach i planach miało być tak, jak pokazują w filmach, a rzeczywistość okazała się inna. Po tych wydarzeniach codzienne funkcjonowanie było wyzwaniem, prace przy tworzeniu firmy zeszły na dalszy plan, a my chcieliśmy po prostu przeżyć.
Kolejne problemy zdrowotne sprawiły, że zawisło nade mną widmo utraty wzroku. W poszukiwaniu specjalistów mogących zająć się moimi skomplikowanymi schorzeniami postanowiliśmy przeprowadzić się za granicę i zrobić z tego przygodę życia. W wyniku chorób miałam już wtedy ponad 50 kg nadwagi, jednak dzięki wytrwałej walce dzisiaj jestem lżejsza o te 50 kg. To, co mogło mnie załamać, sprawiło, że postanowiłam po raz kolejny zawalczyć o lepsze życie. Dzisiaj mam możliwość żyć takim życiem, o jakim marzyłam. Stworzenie firmy dało mi poczucie stabilizacji. Mój mąż trwał przy mnie, kiedy straciłam wszystkie włosy i byłam otyła, nie odszedł, kiedy nie miałam nawet sił, aby wstać z łóżka. Wciąż jesteśmy razem i daliśmy radę przejść przez to, co przynosiło życie.